22 września 2020 roku, późnym popołudniem zaczęły mi się skurcze. Wyszliśmy jeszcze na ostatni spacer w okolicy naszego bloku, po powrocie kolacja, skurcze były nieregularne, więc powiedziałam partnerowi, że idę pod prysznic (trwał ok. 50 minut). Skurcze ustąpiły, by na nowo pojawić się ok. 2–3 w nocy, były co 5 i 3 minuty, trwały po 40 sekund. Więc zdecydowałam, że chyba czas jechać (druga ciąża, poród pierwszy). Walizki zapakowane, jedziemy (do szpitala ok. 10 minut spokojnej jazdy). Po czym widzimy, że radiowóz policyjny jedzie za nami, ochoć nas wyprzedził i policjant macha, by jechać za nimi i się zatrzymać.
Podchodzi funkcjonariusz z zapytaniem: „Dlaczego pan nie używa kierunkowskazów?”. Ja na to, że jedziemy do porodu, pan niewzruszony kontroluje nas dalej, ok. 800 metrów od szpitala. Pouczenie i mogliśmy jechać po tych 10 minutach. Zaparkowaliśmy i zwymiotowałam. Na bloku porodowym papierologia poszła pomyślnie, dali mi plan porodu, który wypełniłam, pani zapytała, czy faktycznie nie chcę muzyki, po czym sama włączyła radio (nawet tego nie byłam w stanie słyszeć, bo byłam skupiona na skurczach). To było już ok. 4–5 rano. Zostawiła nas samych z partnerem pod KTG, zaproponowała nam prysznic i na zmianę to tam siedziałam, to wychodziłam. Od godziny 7 przyszły zaplanowane na ten dzień panie do cięcia, położna raz na godzinę przychodziła do mnie. Miałam wtedy 3–4 cm rozwarcia, tabletki na nadciśnienie nie dostałam, mimo że zgłaszałam, że ostatnie 1,5 tygodnia biorę dopegyt. Dodam tylko, że poród mi się zaczął 38+6. Ok. godziny 12 partner już w nerwach powiedział do położnej, by w końcu ktoś mi pomógł, a nie tylko przychodził, gadał i wychodził, na co ona odpowiedziała: „Ja przynajmniej do niej coś mówię” (partner był troskliwy, skakał wokół mnie, ale był faktycznie wyciszony). Po jego interwencji przyszła pani ginekolog, która nawet się nie przedstawiła, i mnie zbadała – rozwarcie bez postępu. Położna podała jej coś długiego. Słyszałam swój głos: „Co będziecie mi robić?”. „No jak to co, przebijamy pęcherz, by był postęp porodu”. I po chwili usłyszałam: „Robimy pilnie cc, powiedz tamtej pacjentce, że będzie musiała jeszcze poczekać, bierzemy tą panią”. Jak się okazało, miałam zielone wody płodowe.
Siedząc już na łóżku do cięć, mówię anestezjologowi, że jeszcze nie, bo właśnie mam skurcz, w sumie nawet nie wiem, kiedy mnie znieczulił, później pyskówka między lekarzem, który ciął (był to mężczyzna) a anestezjologiem, by zmienić kąt nachylenia łóżka. Anestezjolog wyjaśniał, że pacjentka z głową w dół może wymiotować, na co lekarz przy moim brzuchu zwraca się do niego: „To komu ma być lepiej, mi czy jej?”. O 13:50 urodził się mój syn, punkty: 9/10. Pionizowana byłam ok. 22, wtedy dostałam coś do zjedzenia i picia, tak to cały ten czas byłam o niczym. Jeśli chodzi o pomoc przy laktacji, to jej nie było, więc syn był dokarmiany, po 3 dniach wyszliśmy szczęśliwi do domu.